Jagodna jest szczytem w Górach Bystrzyckich. Piękne miejsce, w którym fotografia górska to sama przyjemność. Nie obyło się bez śmiechu, adrenaliny i zakwasów.
Jest to masyw górski w Sudetach Środkowych, choć słabo zróżnicowany, to dość rozległy. Sąsiadują z bardziej znanymi Górami Stołowymi oraz czeskimi Górami Orlickimi. Jest to teren mocno zalesiony i słabo zaludniony. Wręcz wyludniający się. Nie jest to dzikość Bieszczad, choć na zwiedzających robi wrażenie swoją surowością. Mimo wszystko nie jest to region rozwinięty i nie cieszy się aż taką popularnością turystów. Jak nie trudno się domyślić, ich nazwa pochodzi od rzeki Bystrzycy oraz miasteczka, które zwie się Bystrzyca Kłodzka.
Tytuł brzmi strasznie, choć w gruncie rzeczy było lekko. Na szczęście w tym przypadku nie musieliśmy pokonywać zbyt stromych wzniesień. Celem naszej wycieczki była wieża widokowa na Jagodnej. Ciekawostką jest fakt, iż jej pierwsza wersja wybudowana została już w roku 1909. Zniszczono ją w latach 60-tych XX wieku. W roku 2019 wybudowano nową. Z wysokości 17 metrów nad ziemią podziwiać można okoliczne miejscowości oraz pasma górskie. Swoje miejsce rzecz jasna mają tam także fotografowie górscy.
Od parkingu przy ośrodku PTTiK do wieży dzieliła nas odległość około czterech kilometrów. Podejście nie jest zbyt strome i w ciągu godziny można znaleźć się już na szczycie. Sama droga jest dość urocza. Jest to szeroka, kamienista ścieżka. Po obu jej stronach piękny las. Gdzieniegdzie stosy drewna. Zimą jest to także trasa biegowa dla narciarzy.
Poczuliśmy się jak za dziecięcych lat. To za sprawą wszechobecnych krzaczków owocowych. Oczom Anuli nie umknęły maliny i... jagody. Tych drugich jest ogrom i pewnie stąd taka właśnie nazwa tej góry. Droga przebiegła dość spokojnie. Mniej więcej w połowie zaczęliśmy fotografować krajobraz. Ścieżka tworzyła ciekawą linię wiodącą, zaś niebo tego dnia bardzo ładnie korespondowało z leśnymi widokami.
Zaintrygowały nas układanki z kamieni, które tworzyły różne formy. Było ich całkiem sporo. Podejrzewamy, że było to dzieło dzieci.
W końcu dotarliśmy na wieżę. Pierwsze co zwróciło naszą uwagę to wiatr, który na szczycie wieży był dość mocny. Na szczęście nie na tyle, by poruszać aparatami na statywach. Te zaś były niezbędne, ponieważ tego typu pejzaże fotografujemy w technice HDR. Scena bardzo kontrastowa. Drzewa i rozświetlone słońcem niebo dzieli przepaść pod względem ekspozycji. Być może genialne matryce Sony dałyby radę z filtrami połówkowymi. Jednak wolimy ograniczać ilość elementów optycznych. Tym bardziej, że na ogół przy fotografii nieba stosujemy filtry polaryzacyjne.
Przestrzeń widokowa ma okrągły kształt. Miejsca do chodzenia jest sporo. Dlatego też zdjęcia można robić we wszystkie strony. Materiał, jaki można zgromadzić choćby w ciągu kwadransu jest w pełni satysfakcjonujący.
Ania od samego początku wędrówki zadbała o to, by nie brakło nam witamin
Jako cel wycieczki założyliśmy sobie fotografowanie wschodu księżyca. Był to dzień pełni. Poprzedniego wieczoru instagram zalała fala tego typu zdjęć. Księżyc najlepiej fotografować dzień przed pełnią. Mimo wielu wcześniejszych prób nie było nam po drodze ze Srebrnym Globem. Dlatego też gorąco liczyliśmy na to, że przełamiemy tę passę. Miejsce wydawało być się idealne do tego typu fotografowania. Finalnie to nie wschód księżyca, a zachód słońca tego dnia zasilił nasze archiwum.
Oprócz nas na chwilę pojawił się jeden fotograf. Tak, musiałem to zrobić. Dyskretnie wybadałem jaki posiadał sprzęt. Był to bezlusterkowiec Sony (modele tej marki są na tyle podobne, że trudno zidentyfikować) z obiektywem 24-70 f 2.8 Gmaster. Zacny sprzęt. Ów milczący kolega po fachu wykonał kilka szybkich zdjęć z ręki. Nagrał wideo telefonem i na kwadrans przez zachodem słońca pośpiesznie opuścił teren wieży. Trochę nas to śmieszyło. Trochę pożartowaliśmy z tego, że fotograf opuścił tak wspaniałe miejsce przed kluczowym momentem.
Kilkanaście minut później heheszki się skończyły i już doskonale wiedzieliśmy dlaczego podjął on słuszną decyzję. Miało to miejsce, gdy Anula z góry dostrzegła... Wilka. Powiem szczerze, że nie brałem pod uwagę obecności dzikich zwierząt. Wiem, że doświadczeni turyści czy ludność miejscowa w tym momencie uważa mnie za naiwniaka. Jednak brak jakichkolwiek ostrzeżeń o ewentualnej obecności wilków czy dzików uśpił moją czujność.
Szybkie składanie statywów, jeszcze szybsze pakowanie sprzętu i pośpieszny marsz w stronę parkingu. Z każdym krokiem robiło się jakby ciemniej. Im bliżej końca tym szybciej biły nasze serca. Słuch wytężył się do maksimum. Adrenalina sięgnęła zenitu, gdy przypomniało nam się, że w plecaku mamy kabanosy. Całe szczęście jedynym zwierzęciem jakie spotkaliśmy była spacerująca po parkingu ciężarna kotka. Nie mogliśmy odmówić jej chwili uwagi, o którą się dopominała.
Standardowo były to nasze dwa aparaty Sony. Anulka miała do dyspozycji Sony A7II oraz starą Sigmę 24-70 f 2.8 DG EX na bagnecie Sony A z adapterem la-ea3. Adapter ma możliwość wkręcenia do niego płytki statywowej, co uważam za jego ogromny atut. Wówczas ten ciężki obiekty w nie obciąża bagnetu. Jest to zestaw bardzo skuteczny w fotografii krajobrazowej. Choć jego wartość rynkowa jest śmiesznie niska, to obraz generuje bardzo dobry. Na obiektywie filtr Polaryzacyjny HOYA.
Z racji, że tego typu zoom póki co mamy tylko jeden, ja fotografowałem obiektywami stałoogniskowymi, które przypięte były do mojego Sony A7RIIIa. Początkowo był to FE 85mm f 1.8. Ta portretówka jest moim etatowym szkłem krajobrazowym. Właściwie na każdym kroku broni się przed sprzedażą. Drugi obiektyw to FE 28 f 2. Uwielbiam to szkło ze względu na jego kompaktowość i ostrość na tych bardziej krajobrazowych przysłonach. Używam go też do zdjęć kulinarnych. Obydwa obiektywy wyposażone w polary HOYA. Na wieży szybko zrozumiałem, że jednak to szeroki kąt będzie tego dnia w użyciu. Starałem się nie zmieniać obiektywu za sprawą wiatru i ewentualnych zabrudzeń matrycy.
Aleks Jovičić